Strona główna > Materiały > II WOJNA ŚWIATOWA > Okupacyjne wspomnienia (cz.1.)
Wspomnienia spisane przez Zbigniewa Steinke, który na ich wstępie informuje: „Piszący te słowa chciałby w tych wspomnieniach przedstawić swoje spostrzeżenia z całego okresu II wojny światowej, kiedy to jako młody chłopiec (11 – letni) miał przez prawie sześć lat uczestniczyć jako obserwator w jej przebiegu”. Autor udostępnił mi te wspomnienia wraz ze zdjęciami w 2003 r.
Rodzina i wojna – szkic sytuacji
Mieszkaliśmy wówczas w Chojnicach, przy Szosie Gdańskiej 65, w domu dwurodzinnym, wybudowanym ok. 1935 r. przez p. Słomińskiego, krawca z Pawłówka. Dom był daleki od dzisiejszych standardów – bez łazienki i WC, tylko z zimną wodą, a wygódka i mały chlewik znajdowały się na podwórzu. Nasze mieszkanie miało trzy pokoje, dwa od strony ulicy, pozostałe pomieszczenia z widokiem na ogródek i wspomniane wyżej obiekty pomocnicze. Rodzice byli z jednego rocznika – 1902 r. Matka Kornelia, z domu Knitter, pochodząca z serca Kaszub – Wiela, z rodziny od wieków tam zakorzenionej. Ojciec przeciwnie, gdyż pochodził z dawnej Wielkopolski, małej wsi Sadki niedaleko Wyrzyska. Obydwa rody miały liczne dzieci (9 i 6), z chłopskim rodowodem: Knitter wpierw karczmarz (w samych Wdzydzach Tucholskich, zwanych też Rybakami), zaś dziadek Steinke dzisiejszy dekarz, który wówczas – na przełomie wieków, do 1944 r. krył strzechy. Babcie Monika z d. Dulek i Marianna z d. Łassa, przy takiej gromadce potomków, co oczywiste, mogły wyłącznie zajmować się domem. Były w tym perfekcyjne. Moje rodzeństwo też było liczne – łącznie cztery siostry: Wiesława (ur. 1930 r.), Jadwiga (1931 r.), Bożena (ur. 1933 - zm. 1996 r.) i już powojenna Teresa (ur. 1945 r.). Moi bracia, niestety już nie żyją – Alfred (ur. 1926 r. zm. 1980 r.) i Witold (ur. 1936 – zm. 2002 r.). Piszący te słowa urodził się w czerwcu 1928 r. w Chojnicach i jak na razie, jeszcze wciąż żyje. (Autor wspomnień zmarł 6 listopada 2006 r. - dop.red.)
W domu na Szosie Gdańskiej, na piętrze mieszkali sąsiedzi – Myszkowie, z jeszcze liczniejszym rodzeństwem (11 pociech), ale że opuścili dom w lutym 1945 r., zrujnowane zwłaszcza piętro, po „zbombardowaniu” przez radzieckie katiusze, tego rodzeństwa już nie wymieniam. Ojciec tego rodu, bodajże Piotr, był strażnikiem kolejowym, a wraz z żoną pochodził też z serca Kaszub, bo z samego Asmusa. Mój ojciec był także kolejarzem. Po przybyciu do Chojnic, gdzieś ok. 1923 – 1924 r., najpierw pracował jako celnik (był tam jeszcze zatrudniony w 1926 r.), a potem przeniósł się na PKP. Pracował tam w randze st. adiunkta, pełniąc długie lata funkcję dyżurnego ruchu. Na emeryturę przeszedł w 1964 r. Prawie 60 lat był działaczem związkowym w organizacji chojnickiego ZZK, przestając tam pełnić funkcję długoletniego sekretarza (po 1956 r. przez dwie kadencje – przewodniczącego zarządu koła w służbie ruchu). Zmarł w 1996 r. – niezbyt zachwycony transformacją i jej przedziwnymi „konwulsjami”, które – jego zdaniem – były najbardziej dotkliwe dla szarych mas. Dodać tu muszę, iż ojciec widział to jako zwolennik prawicy, opowiadający się za społeczną nauką Kościoła Katolickiego, rzecznikiem tego wszystkiego, co płynie z encyklik papieży drugiej połowy XX w., a zwłaszcza Jana XXIII, Pawła VI i (głównie) Jana Pawła II. Kilka słów na temat mojej matki. Wszystkie nasze rodzicielki zasługują na uznanie i niski pokłon głowy. Ale muszę tu, w odniesieniu do mojej Mamy dodać, iż był to prawdziwy Anioł Dobroci, wyrozumiałości, życzliwości, spokoju i oddania dla rodziny. Również dla sąsiadów i znajomych. Niestety, nie żyła tak długo jak Ojciec. Jej siły, z racji tak licznego potomstwa (jedna córka bliźniaczka Wiesławy, zmarła kilka dni po urodzeniu), wyczerpały się znacznie wcześniej. Pożegnaliśmy ją w listopadzie 1986 r., spoczywa razem z Ojcem i bratem Alfredem na cmentarzu komunalnym.
Czas jednak powrócić do straszliwego roku wojny, która przeobraziła świat i nadal go przeobraża. W sierpniu 1939 r., z gorącym latem, nadchodzący konflikt był już całkiem dostrzegalny. Stąd też większość rodzin wysyłała swoje pociechy do krewnych, zwłaszcza na Kaszubach, gdyż stamtąd pochodziła zdecydowana większość mieszkańców Chojnic, którzy przenieśli się do miasta po niemal 90 procentowym opuszczeniu przez Niemców, którzy nie chcieli tu pozostać. Dla dzieci z mojej rodziny pobyt we Wielu, u babci Moniki, był czymś wymarzonym z wielu względów. Rodzice pozostali w mieście do samego feralnego piątku. Ojciec, z racji pełnionej funkcji dyżurnego ruchu, był objęty niemalże rygorem wojskowym. W dzień napaści miał wyznaczoną służbę od 6 – tej rano, do której – przy takim czasie pełnienia obowiązków – wstawał zazwyczaj o piątej rano. Tym razem stało się inaczej, bo kwadrans przedtem doszły na Gdańską odgłosy strzałów, właśnie z dworca. Gdy błyskawicznie się „oporządził” i pieszo wyruszył w kierunku stacji, było blisko wpół do szóstej. Gdy zbliżał się ulicą Towarową do wysokości lokomotywowni, wyszedł mu naprzeciw kolega, ostrzegając: „Andrzej! Na dworcu są Niemcy, zajęli go. Zabrali też jeńców i zakładników. Nie masz już po co iść do służby”. Ojciec próbował mimo to dojść nieco bliżej dworca, ale strzelanina nakazywała zawrócić. Gdy się wycofywał, dołączali inni kolejarze, dochodząc wspólnie do wniosku, iż należy spróbować dotrzeć do wyznaczonego służbowo miejsca, którego pierwszym etapem były Laskowice.
Co dalej?
Powrócił do domu. Z mamą się szybko spakowali, zabierając to, co niezbędne i wymaszerowali w kierunku Czerska. Stamtąd matka miała, przez Karsin, dotrzeć już sama do Wiela, zaś ojciec obrał kierunek na wyznaczone miejsce pierwszego etapu. Dotarł do Laskowic, a potem nawet do Wisły, w rejonie Świecia, jednakże ostrzał artyleryjski, a także bombardowania, wraz z zagonami niemieckich czołgów, zajmujących błyskawicznie te rejony – uniemożliwiły dalszą ucieczkę w głąb Polski. Ojciec pojawił się we Wielu chyba 6, albo nawet 7 września 1939 r. Nadszedł czas oczekiwania – co dalej? Niemcy, już pod koniec walk o Warszawę, wzywali Polaków do powrotu. Nakazywali stawienie się do służby, zwłaszcza funkcjonariuszom struktur publicznych, spośród których kolej była jedną z najważniejszych. W pierwszych dniach października nasza rodzina wracała z tej „wojennej wycieczki”. Wujek Leonard zaprzągł konia do wozu, usadowił na nim naszą ośmioosobową trzódkę, doładowując przywiezione meble i ruszyliśmy obierając kierunek na: Dąbrowę, Olszyny, Mylof, Rytel. Do Krojant, już na podjeździe do Chojnic, wszystko układało się dobrze. Kiedy jednak minęliśmy leśniczówkę w Krojantach, zaczęły się kłopoty. Minął nas wojskowy gazik, w którym za kierownicą siedziało dwóch oficerów. Nie pamiętam czy byli to oficerowie Wehrmachtu, czy też formacji SS, ale raczej ci pierwsi. Zatrzymali podwodę, kazali ojcu i wujowi zejść, odchodząc nieco dalej, chyba po to, byśmy nie słyszeli o czym rozmawiają (mama znała niemiecki). Kilka minut trwała rozmowa, wujowi kazano wrócić do wozu, a ojca prowadzono polną dróżką w kierunku niezbyt odległego lasku. Na wozie zapanowała trwoga. Nawet do Wiela dochodziły pantoflową pocztą informacje o hitlerowskim terrorze. Mama łkała, liczące 9, 8 i 6 lat dziewczyny odegrały prawdziwy koncert płaczu, mający zmienić niecne zamiary wroga. Gdy trzyosobowa grupka była w połowie drogi, nagle zatrzymała się, usłyszeliśmy donośne głosy, zwłaszcza oficerskie, ale też słabsze nieco ojcowskie, po których ojciec pokazywał dobitnie jakieś dokumenty. Dysputa trwała, kobiety łkały, a my – trzej bezradni „mężczyźni” czekaliśmy na mający nastąpić finał. Wróciliśmy do domu w komplecie, ale z duszą na ramieniu. Ojciec nigdy nie wyjaśnił w pełni, co było okolicznością, jaka przeważyła szalę. Był w kwestiach zasadniczych jednoznaczny – lepiej za dużo nie mówić.
No i zaczęła się nasza okupacyjna bieda. Ojciec powrócił do pracy, ale jako robotnik magazynowy. Matka kręciła się jak mogła, by zaspokoić potrzeby swojej gromadki, co nie było wcale łatwe. W późniejszych latach wojny krewni ze wsi (głównie Wiela i Karsina) wspomagali nas skutecznie. Można było tam pojechać, przywieźć jakąś kurę albo kilka jajek, nie mówiąc o innym mięsie, bo to zdarzało się rzadko. Jedno było nieodmienne – na wakacje kilka osób udawało się na wieś, by pasieniem krów, albo tylko pilnowaniem stadka gęsi, zasłużyć sobie na stosowną rekompensatę. Jeszcze w październiku wdrożono obowiązek szkolny, więc powróciłem do mojej macierzystej Szkoły Powszechnej nr 1, w której ukończyłem czwarta klasę. Jakżeż wiele się zmieniło. Była to „Grund” – albo „Volksschule”, nauczycielami byli sami Niemcy, bez znajomości języka polskiego, co było powodem przeróżnych dolegliwości dla Polek i Polaków. W naszej ponad 40 – osobowej klasie, w zasadzie, sami Polacy. Było w niej także kilku „Volksdeustch’ów”, nie mających jeszcze wówczas w pełni przyznanych praw w niemieckiej ludnościowej hierarchii – Reichsdeutsch, Volksdeutsch, Eingedeutscht itd. Ta ostatnia grupa wyraziście pojawiła się dopiero po tzw. Aufruf – ie (odezwie) Gauleitera (namiestnika Rzeszy) – Forstera. Pierwszym wychowawcą naszej 5 – tej klasy był Herr Hagen, pochodzący bodajże z Essen, którego ulubionym zawołaniem było powiedzenie: „Ich werde euch die flöten Töne beibringen”, co w dowolnym tłumaczeniu oznacza, że „Ja wam zagram tak, abyście tańczyli zgodnie z moją melodią”. I grał, a myśmy to znosili...
Pruski dryl i indoktrynacja
Herr Hagen, mały, beczkowaty oraz łysy belfer, nie znosił pieszczot. Był twardy, zdyscyplinowany i wymagający, próbujący nam zaszczepić swoje cechy. Kary cielesne wspominaliśmy bardzo długo. Niesubordynacja, przeszkadzanie w toku lekcji, a najwięcej nieopanowanie zadanego materiału, spotykało się - niemalże codziennie - z surowymi razami. Najczęściej były to rózgi, wymierzane trzciną (sprzedawaną w sklepach jako normalny sprzęt szkolny), na najbardziej czułą czteroliterową część ciała. Klasa była męska, gdyż okupanci nie byli zwolennikami koedukacji. Wymierzanie kary przebiegało zgodnie z wymaganym ceremoniałem. Sprawca musiał stanąć twarzą do klasy, obok stojącego na podium nauczycielskiego stolika, przyjąć postawę na baczność i następnie skłonić tułów do podłogi, z wyciągnięciem rąk, tak, że przylegały dłonie do podłogi. Wymierzane z rozmachem razy były bardzo dotkliwe. Szukaliśmy sposobów ich złagodzenia. Jednym z nich było wkładanie na tylną (dolną) część ciała starych zapełnionych zeszytów. Było to skuteczne do czasu, aż komuś taki zeszyt źle założony, wypadł na podłogę. Gdy kiedyś ja sam podpadłem za coś tam. Hagen z wściekłości połamał trzcinę. Dał mi, w porywie niekontrolowanego stanu ducha jedną markę i musiałem iść kupić nowe narzędzie. Pamiętałem to długo. Najbardziej wyrafinowanym sposobem karania cielesnego było uderzanie palców dłoni, zazwyczaj od dołu, ale niekiedy, gdy pedagog nie umiał wyegzekwować posłuchu lub doprowadzić do poprawnej odpowiedzi (a zdarzało się to często, bo belfer nie znał polskiego, a uczniowie niemieckiego), bił z góry. Po paznokciach i końcówkach palców, co było szalenie dotkliwe. Na mnie uwzięła się nauczycielka geografii, młoda i szalenie ładna kobieta. Gdy swoim „Zeigestock’iem” przymierzała się na moją głowę, już przed otrzymaniem uderzenia, byłem oszołomiony. Tenże „kijek” wspominam z dwojakimi odczuciami. Nienawiścią, że musiałem się tak potraktować, a drugiej strony nieporozumieniem, iż taki „blond – anioł” jest zdolny do tak brutalnych czynów. To jednak jeszcze nie było wszystko.
Z tzw. Nowej Ameryki, czyli dzisiejszej dzielnicy miasta obejmującej końcówkę Szosy Gdańskiej (od byłych Zakładów Rybnych) z Małymi Osadami włączone, było do szkoły pełne dwa kilometry. Trzeba je było pokonać pieszo. Piętnaście minut starczyło wówczas, gdy część trasy wykonywana było biegiem.. Gdy jednak w drzwiach wejściowych „Jedynki” pojawialiśmy się chociaż minutę później, nasz dyrektor p. Lux ( pochodzący ponoć z Sępólna) okładał nasze plecy grubą bambusową laską. Pozostawiała ona wyraźne ślady, a rzucane na nas obelgi – „Ihr verfluchte Polacken, Ich werde euch unsere Pünktlichkstit lernen” – już coraz rzadziej, ale jeszcze zawsze odzywają się na nowo. „Normalką” nazwać można i to, że w listopadzie pierwszego roku wojny doświadczyliśmy my, 11 – latkowie, konieczności wykonywania robót, jakie dla dzieci wiejskich są naturalnym obowiązkiem, ale „mieszczanom” wydają się gehenną. W okolicy bywało tak, iż niektóre uprawy, zwłaszcza ziemniaki, były pozbawione gospodarzy, którzy najprawdopodobniej uciekli i tu – na Pomorze – nie powrócili. Zorganizowano „czyny społeczne”, tak powtarzane w PRL –u, które miały zapobiec zgniciu kartofli. Razem z jedną takich klas wywieziono nas do Chojniczek, lokując w jednej ze stodół, w której spaliśmy, i do której dowożono nam skromną strawę. Głównym posiłkiem był „Eintopf”, czyli zupa jednogarnkowa. Śniadania i kolacje to zwyczajna lura pseudokawa (z cykorią) i kilku pajdami chleba, jeszcze wówczas dość smacznego, bo rygory wojny w pełni nie obowiązywały. Tę stodołę wspominam do dziś, bo przed nią zostałem dotkliwie obity przez kolegę, klasowego mocarza, którego – tak sądziłem – mogę pokonać chytrością i doświadczeniem wyniosłym z lekcji gimnastycznych , na nich bowiem, zmarły od kilku lat prof. Szymczak (chyba Józef) - wówczas – podporucznik Wojska Polskiego – uczył nas podstaw boksu. Luźne zęby klekotały mi w ustach do samej gwiazdki. „Czyny” trwały dwa tygodnie.
Z pewnym zakłopotaniem muszę odnotować u jedną okoliczność, iż nawet w warunkach okupacyjnych dochodziło do zdarzeń, które można określić, iż „nauka to potęgi klucz”. Tenże wzmiankowany Hagen, tak surowy, kiedy znalazł się w sytuacji, że był zmuszony ocenić obiektywnie wiedzę ucznia, zdobywał się na sprawiedliwe oceny. Doszło do tego bodajże w 1941 r., kiedy z historii była omawiana wojna prusko – austriacka, zwana siedmioletnią (1756 – 1763). Odpytywany z tego tematu, podałem informację jakich nie było w podręczniku. Nauczyciel wypytywał mnie dociekliwie skąd zdobyłem te wiadomości – najważniejsze bitwy, ich daty oraz wynikłe skutki – a ja, zupełna gapa, wygadałem się. Niemcy konfiskowali polskie książki. Należało je oddawać do demonstracyjnego spalenia, które przeprowadzano w różnych miejscach, a najbardziej spektakularne w samym centrum miasta. Ojciec schował posiadane dziewięć tomów Encyklopedii Powszechnej Ultima Thule w znajdującej się w piwnicy studzience z wodnym zegarem, odpowiednio zabezpieczywszy te i inne „rarytasy” wydawnicze. Sięgnąłem do nich i gapa nad gapami – zdradziłem okoliczność, która mogła skończyć się tragicznie. Na szczęście do tego nie doszło, bo Hagen, wprawdzie twierdzący, iż „es ist nich möglich das die Polen ein Lexikon haben können” ( to jest niemożliwe, aby Polacy byli zdolni wydać – wydrukować – taką encyklopedię). Gdy dopytał się o inne szczegóły, a ja je podałem – uwierzył. Skończyło to się dobrym stopniem i przeniesieniem jesienią 1941 r. do klasy ósmej, co zaowocowało szybszym ukończeniem szkoły., ale spowodowało za to o rok szybciej, z Arbeitsamtu, nakaz pracy. Cdn.
Zbigniew Steinke, oprac (red) arch. rodzinne i (red)